Koniec pięknych ryb (1)
Arkadiusz Wołos
Instytut Rybactwa Śródlądowego im. Stanisława Sakowicza
Wiosną 2016 r., kiedy Rada Starszych Instytutu, w osobach Profesorów Ryszarda Kolmana i Bogusława Zdanowskiego, usilnie namawiała mnie do startu w konkursie na stanowisko dyrektora, targany przepastnymi wątpliwościami, a jednocześnie zainspirowany czytaną właśnie wspaniałą książką o wędkowaniu, znalazłem jedną od tych rozterek ucieczkę – postanowiłem także napisać… książkę. Przygoda z pisaniem trwała ponad siedem miesięcy, by przy pomocy Henia Chmielewskiego mogła ukazać się drukiem w nakładzie 60 egzemplarzy w styczniu 2017.
Od tego czasu minęły z górą dwa lata, kiedy w redakcji Komunikatów Rybackich – widząc związaną ze zmianami klimatycznymi i nowymi aktami prawnymi o ewaluacji jednostek naukowych posuchę w nadsyłanych do nas artykułach – zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie warto byłoby przybliżyć moje, głównie wędkarskie, ale nie tylko, zawarte w tej książce wspomnienia.
Jakiś palec boży sprawił, że w pierwszym tygodniu czerwca spędziłem z żoną Jolą pięć dni w Bieszczadach, w urokliwym pensjonacie o zastanawiającej nazwie „Dwór na Wrzosowisku” , a zastanawiającej z tego względu, że ani wokół dworu, ani w promieniu 50 kilometrów nie uświadczysz nawet jednej kępy wrzosów. Za to w bardzo bogatym księgozbiorze posadowionym na półkach o długości jakichś siedmiu metrów, i sięgającym pod sam sufit, znalazłem oprócz licznych przewodników po Bieszczadach, innych krainach Polski i kilkudziesięciu krajach, przepyszny wybór dzieł mniej znanych i uznanych za arcydzieła – od kryminałów i romansideł, po „W poszukiwaniu straconego czasu”.
Zrazu sięgnąłem po książkę Imre Kertesza „Fiasko”, ale wnet się przekonałem, że nie jest to, co literackie tygrysy lubią najbardziej. Na usprawiedliwienie Kertesza można uznać fakt, że książka ta została wydana w 1988 roku, a więc na wiele lat przed napisaniem tych dzieł, które doprowadziły autora do literackiej Nagrody Nobla. A jak Nobel, to wnet znalazłem szereg niezbyt tęgich dzieł słynnego laureata tej prestiżowej nagrody, Gabriela Garcii Marqueza. Pierwszą, po którą sięgnąłem, był fantastyczny zbiór pt. „Dwanaście opowiadań tułaczych”. I czy to był zbieg okoliczności, czy jakiś tajemny znak, już we wstępie do zbiorku natrafiłem na takie słowa autora: „Było to dziwne doświadczenie twórcze, warte wyjaśnienia, choćby po to, żeby dzieci, które kiedy dorosną, chcą zostać pisarzami, już teraz dowiedziały się, jak zaborczy i wyniszczający jest nałóg pisania”. I dalej Marquez: „Po powrocie z owej szczęśliwej podróży znowu siadłem do pisania opowiadań, redagując je wszystkie od nowa w ciągu ośmiu gorączkowych miesięcy, podczas których nie musiałem zadawać sobie pytania, gdzie kończy się życie a zaczyna wyobraźnia, bo wspomagało mnie przypuszczenie, że być może nigdy nie miało miejsca nic z tego, co przeżyłem w Europie dwadzieścia lat wcześniej. Pisanie nabrało takiej płynności, iż czasami czułem, że piszę li tylko dla samej frajdy opowiadania, co jest dla człowieka stanem najbliższym lewitacji”.
Chyba po dwóch miesiącach pisania moich wspomnień, pisanych czasem po powrocie z pracy, ale najczęściej po pięć – sześć godzin dziennie w czasie weekendu, i to przez siedem miesięcy, chyba i ja poczułem się podobnie, bo książka cały czas żyła we mnie, pisanie nabierało płynności, przy pewnych fragmentach odczuwałem jakiś rodzaj frajdy, a przy wzmocnieniu odczuwań kilkoma łykami pilznera bywałem w stanie bliskim lewitacji. A teraz, obserwując majestatyczne bieszczadzkie połoniny i obcując ze wspaniałą prozą arcymistrza, doszedłem do przekonania, żeby spróbować przybliżyć w naszym czasopiśmie moje wspomnienia.
Marquezem trzeba się urodzić, a tacy w Kolumbii rodzą się na palmowym pniu, ale przecież ja się urodziłem, żeby zostać rybakiem! Ale czy to aby prawda? – jak mawiał mój mentor Profesor Marian Leopold. Czytelniku, rozsądź sam…
Pisarzem nie byłem, nie jestem i z pewnością już nie będę. Ale w naturze człowieka jest coś, co czasem sprawia, że nagle rzuca dobrą pracę w wielkim mieście i wyjeżdża gdzieś w Bieszczady czy Beskid Niski, za ostatnie zaoszczędzone pieniądze leci w podróż życia na Filipiny, zakłada szkołę tańca, wysyła syna na obóz pływacki w Colorado Springs, a zarabiając 1800 buduje dom za pożyczone na 40 lat franki. I tak było w moim przypadku. Do wyruszenia w podróż po moim wędkarskim „ogrodzie pamięci”, jak swoje wspomnienia zatytułowała Joanna Olczak-Ronikier, skłoniła mnie lektura książki norweskiego pisarza Mortena A. Strřksnesa o intrygującym tytule Księga morza, czyli jak złowić rekina giganta z małego pontonu na wielkim oceanie o każdej porze roku. Intrygującym z dwóch powodów: wędkarstwo to moje ulubione, obok grzybobrania i czytania książek, hobby, a do tego wiele przygód z rybami zawdzięczałem posiadaniu małego, szarego i rybnego pontonu. Gdy byłem mniej więcej na osiemdziesiątej stronie owej skandynawskiej opowieści o zmaganiach autora i jego przyjaciela Hugona z pięknym, tajemniczym, ale czasami i niebezpiecznym morzem wokół Lofotów, w jednym celu upolowania równie tajemniczego rekina polarnego, doznałem nagle silnej iluminacji – mogę i ja napisać (dla dzieci, wnucząt, przyjaciół, ale także dla siebie) jakieś wspomnienie o moich wyprawach, tak jak u Strřksnesa z kumplami – ze szkolnej, studenckiej i pracowniczej ławy. Ponieważ gospodyni domu w Londynie, w którym w 1960 roku przebywał Leonard Cohen, powiedziała mu kategorycznie – Każdy ma w sobie książkę (…) więc się za nią bierz (Sylvie Simmons, Leonard Cohen. Jestem twoim mężczyzną), więc i ja postanowiłem się wziąć.
Po doznaniu tej iluminacji stanęły mi przed oczyma niezapomniane w tej historii postaci kumpli – Gerego, Piotrka, Wojtka… a jednocześnie przypomniały moje najwspanialsze wędkarskie lektury, a zwłaszcza Śmierć pięknych saren. Jak spotkałem się z rybami Oty Pavla i Rzeka dwóch serc Ernesta Hemingwaya, do których zaliczę teraz powieść Strřksnesa. O tej pierwszej tak napisał chyba najbardziej znany czechofil Mariusz Szczygieł: To książka, którą od lat kupuję w ilościach hurtowych i rozdaję znajomym. Bo to najbardziej antydepresyjna książka świata. O drugiej będzie jeszcze mowa w dalszej mojej opowieści. Z trzeciej cytaty można wybierać prawie na każdej kartce, jak choćby ten na s. 117: Mijają godziny. Żaden z nas się nie skarży, ja zaś nie chciałbym teraz być gdziekolwiek indziej. Przestrzeń, którą mam przed oczami, nie tylko jest odległością do pokonania, tak żeby mieć ją już z głowy w drodze do wyznaczonego celu. Ona mnie otacza, jest silnym „tutaj”, poczuciem fizycznej obecności w nurcie u brzegów wysepki z latarnią Skrova, bardzo daleko od głównego nurtu informacji, w którym zazwyczaj pływamy.